Czy kolor
błękitny jest piękniejszy od zielonego?
Czy wytrawne
czerwone wino ma bardziej wyrafinowany smak niż półsłodkie białe?
Czy
przyjemniejszy jest wypoczynek w górach, czy nad morzem?
Czy…
Tego typu
pytań można by natworzyć tysiące,
namnażać bez końca. Tylko po co? Jaki jest sens szukać uniwersalnej odpowiedzi
tam, gdzie nie może być ona uwarunkowana obiektywnymi czynnikami, lecz wynika z
czyichś indywidualnych preferencji czy też chwilowych kaprysów? Innymi słowy,
są pytanie, na które w takim samym stopniu właściwe będzie odpowiedzieć zarówno
„tak”, jak i „nie”. Po prostu. I każdą z tych opcji należy uszanować, bo
każdemu z nas ma prawo podobać się coś zupełnie innego, nawet jeśli jest to coś
zgoła odmiennego od tego, co akurat preferuje nasz adwersarz. I dopóty tego nie
zrozumiemy, dopóki będziemy mieć problem ze skonstruowaniem jakiegokolwiek
dialogu. A jeśli nawet już nam się to uda, to większości przypadków skończy się
to większymi lub mniejszymi „zgrzytami”, rzucaniem obraźliwych epitetów, czy
też inną, mało elegancką próbą przeforsowania swoich racji.
Osobiście
lubię, uwielbiam wręcz, słowne potyczki na argumenty. Pod warunkiem jednak, że
taka dyskusja ma sens, prowadzi do ciekawych konkluzji, a kontrpartnerzy są
otwarci na to, co ma do powiedzenia druga strona, potrafią siebie słuchać, a
rozmowa przebiega w atmosferze wzajemnego szacunku. Miło jest wygrywać,
umotywować tak swoje stanowisko, że oponent nie ma innego wyjścia, jak tylko
przyznać nam rację. Ale – przynajmniej dla mnie- równie fajnym doświadczeniem
jest natrafić na kogoś takiego, kto okazuje się odpowiednikiem przysłowiowego
kamienia, na który natrafiła kosa. I wówczas to ja mogę dać się przeciągnąć na
drugą stronę, zgodzić się z tym, co przekonuje mnie w argumentacji mojego
rozmówcy – i przy okazji czegoś się od niego nauczyć. Tak właśnie – bo to żaden
wstyd uczyć się od mądrzejszych od siebie. I naprawdę nie mam z tym problemu,
jakoś wybitnie nie cierpi też na tym moje ego. Wszak podobno tylko krowa nie
zmienia poglądów…
By jednak do
zmiany czyichś poglądów dojść mogło, no i aby rozpoczynanie burzliwej dyskusji
w ogóle miało sens, należy na wstępie zadać sobie podstawowe pytanie: czy jest
o co kruszyć kopie…?
Do czego
zmierzam i po cóż w ogóle ten przydługi wstęp? Otóż od dwóch dni przysłuchuję
się z dość dużym zainteresowaniem i… rozbawieniem temu, co mówi się na temat tego,
jak zaprezentowała się Legia Warszawa w przegranym 4:8 starciu z Borussią
Dortmund? I w jakimś stopniu zagadnienie to łączę z dyskusją, jaka wywiązała
się pod jedną z publikacji na portalu Mój Football Manager:
Mianowicie spór
dotyczył stylu gry drużyny Atletico Madryt, a mnie jakoś automatycznie
skojarzył się on z tym (ten styl), czego przeciwieństwo ostatnio prezentuje w
swoich meczach w LM Legia Warszawa. Czyli „zaparkowany w polu karnym autobus”
versus otwarty, dynamiczny, ofensywny i radosny futbol. Nuda i monotonia w
kontrze do miłego dla oka i emocjonującego widowiska. Tak w skrócie można by
scharakteryzować styl gry zespołów pod wodzą Diego Simeone i Jacka Magiery. „Anty-futbol” w opozycji do „prawdziwego futbolu”.
Oczywiście
takie przedstawienie sprawy, stawia ekipę z Madrytu w złym świetle, każe wręcz z politowaniem i
niechęcią patrzeć na postawę prezentowaną przez hiszpańską drużynę. Z kolei do
Legionistów, po tym, co pokazali w meczach z Realem i Borussią nikt raczej nie
może mieć większych pretensji, tak jak nie można winić Ikara za to, że
zapragnął mieć skrzydła i poleciał zbyt wysoko. Nawet jeśli upadek po takim
„locie” jest bolesny a ceną jest rekordowa liczba straconych goli, to jednak
oni i tak nadal są z siebie dumni – bo przecież nie przestraszyli się
utytułowanych rywali, nie „zamurowali” własnej bramki, bo w końcu przecież
próbowali nawiązać walkę jak równy z równym i – o dziwo – niekiedy to im się
udawało! Nietrudno więc wykrzesać w sobie sympatię dla takiego Kopciuszka w LM,
który mimo tego, że nikt mu nie dawał większych szans po losowaniu grup,
potrafił swoją postawą pięknie zaskoczyć swoich kibiców i dać im wiele radości
i mnóstwo pozytywnych emocji. To trzeba Legii oddać i za to ją chwalić.
Czy jednak
te 8 bramek, które Legia pozwoliła sobie wbić w środę w Dortmundzie, to jednak
nie jest obciach? Dodać należy, że w dwumeczu z Borussią mówimy już o
rekordowych 14 utraconych bramkach… Wątpliwy to więc powód do dumy – powie
ktoś. Marna to satysfakcja strzelić jednemu z najpotężniejszych klubów w
Europie aż 4 gole na jego własnym stadionie, lecz jednocześnie pozwolić sobie
zaaplikować dwa razy tyle – doda ktoś inny. I nie sposób odmówić tym
stwierdzeniom racji. Idąc dalej tym tropem myślenia, można odwrócić definicje
wspomnianego wcześniej „anty-futbolu” i negując grę i dokonania Legii, uczynić
z gry Atletico wzorcowy przykład, postawę godną naśladowania.
Czyż bowiem
w ostatecznym rozrachunku nie liczy się końcowy wynik? Czy przypadkiem punkty w
futbolu nie przyznaje się za zdobyte gole, nie zaś za piękną, finezyjną,
zapierającą dech w piersiach grę? Czy meczu nie wygrywa ten, kto jest bardziej
skuteczny i potrafi wykorzystać sytuacje, nie zaś ten, kto dłużej utrzymuje się
przy piłce i misternie konstruuje jedną ofensywną akcję za drugą. Nota bene,
wczoraj Bayern w Rostowie był w posiadaniu futbolówki przez jakieś 70% czasu
gry. Kto oglądał to spotkanie wie, że efekty tego były marne – niemiecki gigant
wrócił do Monachium z niczym, zaś komplet punktów zainkasował rosyjski
słabeusz…
Wracając
jednak do Atletico – to, co dla jednych jest nie do zaakceptowania i po prostu
im się nie podoba w stylu gry tej drużyny, dla innych będzie czymś
fenomenalnym. W czymś, co jedni nazwą „anty-futbolem”, inni odnajdą sens i kwintesencję gry w piłkę.
Co dla jednych będzie nudą i brakiem finezji, dla innych wspaniałą taktyką, którą
zawodnicy realizują z żelazną konsekwencją. Co jedni nazwą brutalnością i
chamstwem, inni określą mianem waleczności i poświęcenia. Oczywiście zakładam,
że to wszystko mieści się w ramach przepisów i sędzia nie musi reagować na
przejawy boiskowej agresji – bo wówczas należałby oczywiście nazywać rzeczy po
imieniu.
A Legia?
Dwugłos i potężne dyskusje na wszelkiego rodzaju portalach i forach internetowych pokazują, że nie
sposób jednoznacznie ocenić tego, co wyczyniali na dortmundzkiej murawie
piłkarze Jacka Magiery. To był szalony mecz, wymykający się wszelkim schematom,
jak nawet stwierdził trener gospodarzy, Thomas Tuchel, „Przebieg spotkania był w każdej
fazie surrealistyczny.”
I to zdanie chyba najpełniej
oddaje koloryt i niepowtarzalność tego widowiska. Prawdziwy piłkarski spektakl
z oryginalnym scenariuszem nie do podrobienia, na który bilety powinny
kosztować co najmniej dwa razy tyle, co na „zwykły” mecz. Bo takie
emocje, jakie zafundowali swoim kibicom bohaterowie tego spotkania, warte są
każdych pieniędzy! Jak dla mnie – futbolowe crème de la crème! Mogłabym tego
typu starcia oglądać już zawsze i pewnie nigdy by mi się nie znudziły. W takim
futbolu można się zakochać, a tak odważnie grających Legionistów podziwiać i
nawet próbować zrozumieć ich boiskowy heroizm, takie rzucanie się w ogień – ze
świadomością, czym to grozi i jak boleśnie może się skończyć (...).Cały tekst można znaleźć na stronie MFM - KLIKNIJ TUTAJ
Zapraszam serdecznie do lektury!
Gdyby ktoś miał ochotę na więcej, podaję link na stronę, gdzie zestawione są wszystkie moje teksty na portalu Mój Football Manager:
PUBLIKACJE NA MFM - KLIKNIJ TUTAJ
W ramach ciekawostki: artykuł z największą liczbą odsłon (prawie 9 tysięcy) traktuje o roli żon/partnerek w życiu i karierze piłkarzy. Dużo fotek, ciekawych cytatów - jeśli ktoś lubi tego typu publikacje, zapraszam:
Druga polowa - na boisku i w domu, w meczu i w życiu piłkarza.
No i jeszcze chciałabym polecić bardziej poważny tekst (z lutego), dotyczący psychologicznego aspektu futbolu. Nieskromnie powiem, że warto poświęcić chwilę na jego lekturę, samo jego pisanie i zbieranie materiałów było dla mnie szalenie ciekawą przygodą. To spora frajda móc się tego typu wiedzą dzielić. Zapraszam!
W piłce nożnej najważniejsze są... nogi? - KLIKNIJ TUTAJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz